Bałkany w telegraficznym skrócie

Nic nie pisałam o tych planach, bojąc się zapeszyć. To miała być wycieczka, o której myślałam od kilku lat, ale ciągle coś stawało na drodze, tym bardziej więc nie mogłam pisać mając dłonie zajęte trzymaniem kciuków, żeby się udało. I tym bardziej rosło mi ciśnienie, kiedy sam wyjazd był przekładany na kolejny dzień.
Koniec końców – udało się. Wyjechaliśmy i wróciliśmy (niestety), cali i zdrowi, więc z czystym sumieniem mogę Wam napisać, że bardzo udała nam się

OBJAZDÓWKA PO BAŁKANACH

Bieszczady

IMG_2343
Widok z zachmuranej Połoniny Caryńskiej

Pierwszy etap podróży, w celu zebrania ekipy (przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę!) zaprowadził nas w Bieszczady – najpierw w nocy i deszczu, nie wiem, czemu zawsze musimy w nie wjeżdżać w deszczu, do pokoju z widokiem na zamglone Rawki (jeden z moich ulubionych tekstów bieszczadzkich busiarzy: ‚Ale nam dzisiaj Rawki zachmurało!’). Następnego dnia przeszliśmy się chociaż Caryńską i pojechaliśmy już na miejsce zbiórki, czyli do Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, gdzie rozbiliśmy namioty, zjedliśmy kiełbasy, poopowiadaliśmy rzeczy i wypiliśmy kawki przed wyjazdem rano. Miejsce, jakby ktoś miał wątpliwości, rzeczywiście do oporu przyjazne motocyklistom, moim szczególnie ulubionym elementem tu są wiatki będące jednocześnie domkami dla ludzi i ich rumaków – na dole śpią motocykle, na pięterku z drabinką śpią jeźdźcy.

Stamtąd już prostą drogą (tak… w porównaniu z tymi, które spotkaliśmy dalej, była całkiem prosta) przejechaliśmy przez Słowację i wylądowaliśmy…

Rumunia

…na stacji benzynowej w Satu Mare, bez znajomości miasta, z lekko oszukującym GPSem i palącą potrzebą znalezienia kempingu. Błyskawicznie jednak znalazł się jakiś miejscowy, który pokierował nas w odpowiednią stronę, przy okazji rzucając się chłopakom na szyję dlatego, że Polska taka super. Taka ciekawostka 🙂 wszędzie nas tam lubią, naprawdę. W Rumunii z jakiegoś powodu chyba najbardziej, ale w dalszej trasie ta sympatia jakoś znacznie nie słabła i odnoszono się do nas (jeszcze) życzliwiej, kiedy spojrzano na rejestrację albo przyznaliśmy się, skąd jesteśmy. Inna sprawa, że przez całą drogę nie spotkaliśmy się z żadnym nieprzyjemnym zachowaniem, serio!

camping nr 1 – Satu Mare

IMG_2360
Jabłka – nad i pod namiotami

na którym przyszło nam trzeciej nocy spać – i z braku innych możliwości wieczerzać na betonowym stole pingpongowym – okazał się lekko postkomunistycznym ośrodkiem z domkami a la Mikoszewo i terenem obsadzonym zaniedbanymi jabłoniami oraz wyposażonym w pusty basen. Byliśmy jedynymi osobami śpiącymi w namiotach, co przynajmniej skutkowało tym, że jako jedyni mieliśmy do dyspozycji łazienkę delikatnie mówiąc średniej czystości, ale za to z ośmioma kabinami i czterema prysznicami na naszą czwórkę ; ).
O poranku – po pamiątkowej fotce przy najbardziej malowniczym, niebieskim domku z domowej roboty narzędziami (łopata – jak przypuszczam – do odśnieżania wykonana przemyślnie z kawałka karoserii była faworytem) dość szybko wywiało nas w głąb kraju. I tu muszę przyznać, że ten niezbyt duży odcinek, który przejechaliśmy właściwie głównie po to, by dotrzeć do miejsca wypadowego na główne krajobrazowe drogi, już robił co najmniej sympatyczne wrażenie. Zielone pagórki z maleńkimi punkcikami owiec, soczysta zieleń lasów i wijące się pomiędzy tym asfalty, potem z kolei autostrada z widokiem na Kanion Matka (którego niestety nie udało nam się zobaczyć od wewnątrz. tym razem) i nieduże miasteczka z chorągiewkami w kolorach kraju rozciągniętymi nad wąskimi uliczkami. Tu również z pewnymi przygodami, będącymi przedsmakiem mniejszych rumuńskich dróg, dojechaliśmy na

camping nr 2 – Cisnadioara

 

IMG_2370
Taki widoczek 0 8 rano między namiotem a otwartą kuchnią

mój ulubiony, w którym spędziliśmy dwie noce. Położony w starym sadzie, na całkiem rozległym terenie o zróżnicowanej wysokości, zachęcał do rozbicia namiotu pod obficie owocującymi śliwami. Z każdego miejsca roztaczał się widok na początki Gór Fogaraskich, a zaplecze sanitarne spełniało wszelkie oczekiwania – był nawet kącik kuchenny, co oferując możliwość bezproblemowego przygotowania porannej kawy nie pozostało bez wpływu na moją ocenę kempingu ;).
Zaczęło się robić diabelnie gorąco, więc z wyruszaniem w trasę mieliśmy niejakie problemy i koniec końców wykulaliśmy się w okolicach południa.

Droga Transfogaraska

IMG_2391
Takie tam, z „Władcy Pierścieni”

zdecydowanie jeden z dwóch najbardziej malowniczych przejazdów w trakcie całego wyjazdu – również jeden z dwóch, gdzie krajobraz silnie przywoływał skojarzenia z Władcą Pierścieni. Niemal widziałam hobbity przemykające od skały do skały. Serio, jeżeli kiedykolwiek będziecie mieć okazję przejechać, przejedźcie. Jeśli będziecie mieć okazję do trekkingu tam, zazdroszczę. A sama już planuję, kiedy mogłabym się tam w tym celu udać.

IMG_2387
Chcę tam chodzić…

W drodze powrotnej lekko rozpływając się w pełnym motoskafandrze (nie mogę powstrzymać skojarzeń astronautycznych) odwiedziliśmy jeszcze Curtea de Arges z jednym z ważniejszych zabytków rumuńskiej architektury (każda rozeta na elewacji jest inna!) i wróciliśmy… skrótem. Powiadam Wam, nie róbcie tego w Rumunii. Przynajmniej w tym przypadku oznaczało to przejazd motocyklami kompletnie ku temu nie przystosowanymi po szutrze, żwirze, luźnym piasku i kamieniach po totalnie stromej (tak w dół, jak w górę) drodze… Na szczęście sprzęty zniosły to dzielnie, a my koniec końców mieliśmy kupę radości (wiecie, mi się marzy, że jak kiedyś już będę duża, to będę jeździć w offie). W tych super warunkach jazdy rozlała nam się za to woda, którą mieliśmy w kufrze, więc wszystko w środku przemokło (fuksem wyjęłam z niego rano mojego „Waldena”) i obkleiło się przewożonym tam również papierem, a na dole została kałuża, czego z resztą chłopcy nie omieszkali uwiecznić na bardzo radosnym nagraniu.

IMG_2385
Ujęcie z filmu drogi

Następną noc pozstanowił nam dodatkowo urozmaicić sąsiad kempingu włączając o 3 w nocy rumuńskie folk disco. Nie ukrywam, że w innych okolicznościach całkiem chętnie bym do niego potańczyła (mam jakiś podejrzany pociąg do bałkańskich i okolicznych rytmów, nawet jeśli nie świadczy to najlepiej o moim guście muzycznym), ale akurat wtedy marzyliśmy raczej o spaniu, bo następnego dnia…

Transalpina

IMG_2393
Patrzę w górę

o podobno znacznie lepszym asfalcie i winklach (przekazuję opinię chłopaków), mniej popularna, ale niestety też o nieco słabszych widokach i czymś w rodzaju tamy na Solinie z jej kiermaszowymi przyległościami. Końcówka najprzyjemniejsza, przebiegając z jednej strony pod skałami, a z drugiej mając wartką rzekę.
Był to też zdecydowanie najlepszy fragment tego dnia, jako że później do wieczora toczyliśmy się przez lekko już zmasakrowane słońcem, płaskie industrialnawe tereny Rumunii w stronę Serbii. Tacy też zmasakrowani doświadczyliśmy chwili zwątpienia na stacji benzynowej w pobliżu przejazdu granicznego (‚GORĄCO… a będzie tylko GORZEJ’), przejechaliśmy jednak przez Dunaj i w przyjemnym już wieczornym chłodzie dotarliśmy na

camping nr 3 – Ljubicevac, Serbia

IMG_2423
Wychodzę z namiotu o 7 rano, a tam łódeczki na Dunaju

najbardziej folklorystycznie malowniczy na trasie, jak się potem okazało… Na początku byłam nim lekko przerażona – lada z kredensem i lodówkami (!) zastawionymi szklankami i kieliszkami, jakoś tak ciemnawo, jedna osoba mówi po angielsku. Nie pomogło również odkrycie, że toaleta jest dziurą w podłodze, a do prysznica bałam się nawet drugi raz zajrzeć. Wydawało mi się, że nie jestem szczególnie strachliwa, ale jednak chciałabym mieć możliwość umycia się z otwartymi oczami.
Na szczęście potem było już tylko lepiej. Trafiliśmy przypadkiem na rodzinną kolację szefa kempu, odbywającą się w ogólnej ‚stołówce’ z lecącym w tle serbskim serialem obyczajowym, zostaliśmy więc poczęstowani najlepszym grzybowym gulaszem ever (spróbuję odtworzyć jego smak, ale szczególnie się nie łudzę), chlebem i pikantną sałatką, a potem zaczęliśmy w pełnym gronie oceniać podobieństwa między serbskim a polskim i wiecie co? Są chyba bardziej podobne niż np. polski i czeski! Łatwo w takich okolicznościach zbudować poczucie jedności, może dlatego tak tych Polaków na Bałkanach lubią?
Dodatkowym atutem było położenie ośrodka nad samym Dunajem, nad którym wstawało słońce, i banda ledwo wyrośniętych, pełnych energii kociaków, nieco wystraszonych, ale szalenie uroczych. Teren był ‚ozdobiony’ kępami wyższej trawy i pogiętymi pniakami (serio, to były ozdoby), co stanowiło doskonałe urozmaicenie w ich zabawach i przepychankach.
Chłopcy zachwyceni (mieli znacznie wyższy próg tolerancji stanu łazienek), ja trochę mniej wyruszyliśmy w trasę po zjedzeniu śniadania w towarzystwie lokalsa, który dosiadł się do nas i opowiadał historie, z których jednak niestety żadnej nie zrozumieliśmy, bo okazało się, że aż tak podobny serbski do polskiego nie jest. Niemniej było to całkiem urocze, pan życzył nam jeszcze na koniec po rumuńsku Drum bun! (szerokiej drogi; ładnie, prawda?) i odjechaliśmy w stronę serbsko-macedońskich wzgórz.

Macedonia

I tu pogoda postanowiła nas kompletnie zaskoczyć po raz pierwszy. Nie dość, że początkowo było pochmurno, to w okolicach Skopje zobaczyliśmy ku naszemu zdziwieniu pozalewane okoliczne pola i domy. Niezrażeni jednak potoczyliśmy się dziarsko w stronę Jeziora Ochrydzkiego, licząc na pławienie się w jego lazurowych wodach następnego ranka. Mieliśmy się jednak srodze rozczarować, jako że jeszcze przed dotarciem do celu zaczęło mżyć, a kiedy dojechaliśmy na maleńki

camping nr 4, gdzieś po macedońskiej stronie Jeziora Ochrydzkiego

rozpadało się kompletnie, więc rozkładaliśmy namioty w kaskach i rekordowym tempie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że noc wcześniej właśnie w okolicach Skopje utonęło ponad 20 osób, bo intensywne opady dosłownie zmywały samochody osobowe z dróg. Niewiele brakowało, a też byśmy do nich dołączyli, bo pierwotny plan zakładał dotarcie w ten rejon dzień wcześniej, ale z lenistwa nam się przeciągnęło…

IMG_2453
Trochę tu szaro i mokro

Na błękid Ochrydu ani tego, ani następnego dnia nie było co liczyć, popatrzyliśmy sobie więc na jego szare wody przy porannej kawie i czym prędzej, licząc na poprawę pogody odjechaliśmy w dal, bo czekała na nas

Albania

pierwszy z trzech krajów, które najbardziej mnie poruszyły. Przejechaliśmy łańcuch wyższych szczytów, więc wróciło solidne słońce. Niby coraz bardziej turystyczna, ale wciąż sprawia wrażenie dzikiej, trochę przez wypalone słońcem góry, trochę przez zniszczone, zatłoczone miasteczka. Mamy zdjęcia na moście w jednym z takich miejsc, które przypominają raczej fotografie z Wietnamu czy Kambodży. Takie klimaty – niedokończone budowy, odrapane domy, a pod nimi błotnista, rudobrązowa woda między kamieniami i śmieciami. A z drugiej strony przecież te góry i krajobraz z owieczkowym sztafażem…
Za mało czasu, tu już dotkliwie zaczęło mi brakować chodzenia po miejscach. Dojechaliśmy do kampingu Pa emer i taki kontrast – kwitnące oleandry, palmy, ubergłośne cykady, piasek, w końcu słońce i lazurowa woda!

IMG_2461

Wszystko najpiękniej, ale w porównaniu do poprzednich miejsc i następnych, najmniej tu… autentycznie? Wiecie, takie sztuczne tropiki, panie pozujące do zdjęć w bikini i z winem w dłoni, w sztucznym atolu jachty na kotwicy… Chyba z nami jest coś  nie tak, czuliśmy się lekko nieswojo. Nie ma jednak co narzekać, rozbicie namiotu tuż nad brzegiem, oglądanie zachodu w morzu i wschodu nad górami, pół dnia kąpieli i ryba na wspaniałym tarasie (serio, taras był jednym z najepszych miejsc w okolicy) były zupełnie super.

IMG_2472

Strasznie żałuję za to, że nie udało nam się dojechać do plaży Gjipe, na którą bardzo liczyłam – biały piasek i skały nad wodą, specjalnie po to wzięłam buty wspinaczkowe, których w ogóle nie było mi dane użyć na wyjeździe. Niestety tak się złożyło, że w związku z deszczami nie dało się tam dojechać krótszą drogą niż 300 km w jedną stronę, więc tym razem musieliśmy odpuścić. Jest to jednak niezbijalny argument, że należy tam wrócić koniecznie.
Skoczyliśmy też pierwszego wieczoru do pobliskiego miasteczka Kawaje. Znalezienie czegoś do jedzenia było sporym wyzwaniem (zjedliśmy w końcu pizzę u panów, którzy zupełnie nie mówili po angielsku), mimo że w centrum roiło się od ludzi. Trafiliśmy na ten specyficzny moment, kiedy ożywa życie wieczorno-nocne, podczas gdy popołudniowe ledwo zaczyna się chylić. Z jednej strony przybywało wystrojonych młodych ludzi płci obojga, z drugiej w każdej kawiarni (a było ich mnóstwo; w przeciwieństwie do czegokolwiek z jedzeniem) popijali nieśpiesznie kawkę starsi panowie. To samo zresztą na każdym dostępnym murku, połączone z żywą dyskusją i grą w domino. Czemu u nas dziadkowie się tak malowniczo nie integrują?
Po wysuszeniu na słońcu prania (i próbie wysuszenia wciąż mokrego po skrócie w Rumunii przewodnika; nieudanej, niestety) ruszyliśmy i wkrótce roztoczyła przed nami niesamowite widoki

Czarnogóra

– zdecydowanie mój ulubiony kraj z wyjazdu (potężnie zagraża Hiszpanii na pierwszej pozycji!). Udało nam się przejechać ledwie maleńki skrawek nad Jeziorem Szkoderskim i wzdłuż wybrzeża, ale to wystarczyło. Niesamowicie, nad Jeziorem widokowo najbardziej fantastyczna trasa, pobiła chyba nawet Transfogaraską! „Władca Pierścieni” w pełnej krasie – skały, zżółkłe trawy, poniżej świetliste lasy, gaje granatów i fig pomiędzy niskimi kamiennymi murkami, na samym dole lazur wody. Coś wspaniałego! Musicie jednak sami pojechać i zobaczyć, ponieważ akurat tam musiały nam się rozładować kamerki…
Tego dnia nocowaliśmy nad Zatoką Kotorską, na maleńkim kempie z jednym prysznicem, a raczej sitkiem podłączonym rurą do beczki z wodą nagrzewaną słońcem (dotkliwie to zrozumiałam, kąpiąc się o 6 rano), ale za to z własną żwirową plażą.

IMG_2480.JPG

Maleńką, ale z mega widokiem i totalnie przejrzystą wodą, więc zupełnie wspaniale.

IMG_2515
Zatoka Kotorska sprzed namiotu

Chciałabym dłużej, pływanie i wszystko, ale czekała nas jeszcze

Bośnia

i w niej wodospady Kravica. Rzeczywiście robią mega wrażenie, wspaniale, że można się w nich kąpać, ale nie da się ukryć, że przyciągają naprawdę MASĘ turystów, co troszeczkę odejmuje im uroku. Cała ta infrastruktura frytkowo-hamburgerowa nad samym jeziorkiem trochę psuje efekt, warto jednak zobaczyć, może jest szansa trafić tu trochę dalej od środka sezonu i załapać się na kąpiel bez tłumu. Tutaj też postanowił ostatecznie skonać mój wiekowy aparat i muszę przyznać, że wybrał sobie do tego naprawdę niezłe miejsce, też mogłabym odejść w podobnych warunkach.
Jadąc dalej przez niesamowite góry, po których warstwowej budowie wyraźnie widać zjawisko wypiętrzania (nie mogłam się powstrzymać i nie myśleć o tym, czy są tu jakieś obite drogi wspinaczkowe), wpadliśmy w drugą podczas wyjazdu paskudną pogodę i zanim dojechaliśmy do Sarajewa z 30 stopni zrobiło się… 12. Plan był taki, by tu też nocować na kempingu, ale poddaliśmy się i zaczęliśmy szukać hostelu. Wylądowaliśmy jednak ostatecznie w ‚apartamencie’, który był właściwie nieco przerobionym mieszkaniem po rodzicach właściciela (którego mieszkanie znajdowało się poniżej) i padliśmy, rezygnując z badań życia nocnego. Udało nam się jednak w miarę wcześnie wstać i zwiedzić kawałek miasta, które szczerze mówiąc bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Miałam jakiś niejasny obraz tego miejsca, ale okazało się o wiele bardziej żywotne i przyjazne. Więcej napiszę o tym jeszcze w osobnym wpisie, bo popadłabym tu w dygresję dygresji, a i tak już strasznie tu dziś dużo czytania.

20160812_095012
Migawka z Sarajewa

Wypiliśmy kawę, zjedliśmy burki (rodzaj bułki z grillowanym, mielonym mięsem w środku, zwiniętej w ślimaka) i ruszyliśmy w przedostatni etap podróży.

Węgry (Budapeszt)

Po supernudnej podróży autostradą („przemyślałem całe swoje życie!” skomentował M., podczas kiedy ja zdążyłam tylko wymyślić, przemyśleć i odrzucić trzy biznesy) znaleźliśmy kemping w Budapeszcie.  W sumie całkiem przyjemne miejsce, chociaż pełne po brzegi (głównie kamperów) i przy torach (a właściwie nieco poniżej), co mnie lekko zaniepokoiło, ale zupełnie niepotrzebnie, bo pociągi wcale nas nie budziły. Tym razem byliśmy na tyle przytomni, żeby pojechać zjeść na mieście (Paneer, polecamy! Doskonałe cheeseburgery, takie prawdziwe, gdzie rolę wkładu głównego pełnił panierowany cheddar 😀 aż wróciliśmy tam też na śniadanie) i zrobić sobie po nim dłuższy spacer. I cóż… Warszawa nocą to przy tym mieście ciche i puste miejsce. Kulturalna zabawa kipiąca wszędzie (gdzie trafiliśmy), całe uliczki z klimatycznym oświetleniem w formie lampionów, pełne muzyki, tańczących, rozmawiających i popijających drinki młodszych i starszych ludzi. Do tego na każdym kroku rzeźby, instalacje artystyczne albo przynajmniej wlepki i sztuka uliczna, całość sprawia wrażenie artystycznej bohemy i jak nie przepadam za tłocznymi i głośnymi miejscami, tak tam jest to zupełnie przyjemne. Do tego stopnia, że już szukam nam biletów i noclegu na jakiś weekend jesienny, który będziemy mogli spędzić na zwiedzaniu i wieczornej balandze. Wróciłabym też chętnie do Sarajewa, ale tu z transportem jakoś trudniej.

Podsumowanie?

1. Krajobrazowo super. Różnice między poszczególnymi krajami są dość trudne do uściślenia, ale sąsiadujące ze sobą góry i wody, pagórki z pastwiskami i malownicze miasteczka czy wioski, nawet te bardziej zapuszczone, mają klimat. Ja wracam.
2. Ludzie wbrew ostrzeżeniom szalenie uprzejmi i pomocni. Porozumiewają się co prawda często we własnym języku, ale dołączając mowę gestów zupełnie idzie się dogadać. Uroczy, nawet nie pytani pomagają, wskazują miejsca z wodą pitną i wybierają z drzewa dojrzałe figi!
3. No właśnie, figi! Granaty i winogrona, wszędzie. Do zerwania i zjedzenia. Wspaniałość. (tak, doceniam to też w polskich jabłkach i śliwkach) Szczególnie, kiedy co drugi posiłek to chleb z pasztetem.
4. Za mało czasu na szwendanie. Za mało czasu na zdjęcia, więc przepraszam, że nuda. Niestety, więcej zostało mi w głowie. No i na filmikach z przejazdów, na których oglądanie można się ze mną umówić na herbatę ; )
4. Spanie na kempingach przez dwa tygodnie jest zupełnie ok, szczególnie, że w większości przypadków nie ma problemu ze znalezieniem takich ze spoko prysznicem. Bywają na nich też ciekawi ludzie z różnych miejsc, u których prócz opowieści można też zdobyć cenne informacje dotyczące okolicy, trasy i życia ; ).
5. Jazda motocyklem jest najbliżej doświadczania całkowitej wolności, jak zdarzyło mi się być. Nawet jazda po 6h dziennie.
6. Dwa tygodnie kasku na głowie przez pół dnia to morderstwo na długich włosach. No cóż : ).

A kiedy świeżo po powrocie (i prysznicu we własnej łazience, nareszcie!) zaczęłam nadrabiać zaległości w internetach, jedną z pierwszych rzeczy, na jakie trafiłam, był ten klip:

No więc jak mogłabym tam już nigdy nie wrócić, powiedzcie?

12 myśli w temacie “Bałkany w telegraficznym skrócie

    1. Było wspaniale! ;D Większość podróży spędziłam za to przylepiona do siedzenia… mamy nauczkę, żeby następnym razem jechać przynajmniej na 3 tygodnie i doświadczać też, nie tylko oglądać ;).
      Udało Ci się znaleźć współtowarzysza/współtowarzyszkę na wyjazd?

      Polubione przez 1 osoba

  1. Brzmi fantastycznie – zazdroszczę, zazdroszczę, zazdroszczę! Najbardziej podobają mi się te zdjęcia robione z namiotu – otwierasz oczy rano a tam takie widoki. Fajnie też, że wybraliście się motocyklem, sama bardzo lubię tak podróżować a niestety nie mam okazji. Wspaniała przygoda. 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  2. W odpowiedzi na Twój komentarz… pytań wyszło trochę dużo, ale chyba nie miałam za bardzo wyjścia, bo rozpisywanie czterech nominacji na każdy post byłoby bardzo monotonne, nie mówiąc o tym, że wyszło by trochę tego za dużo. Dlatego postanowiłam w jednym poście odpowiedzieć na dwa zestawy pytań, a swoje odpowiedzi skróciłam, bo według pierwotnego założenia byłyby zdecydowanie dłuższe. Pytałaś się na czym gram, więc gram na klarnecie.

    Polubienie

Dodaj komentarz